OBÓZ BIOLOGICZNY - MAŁKOCIN
W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, / Gdzie się las upodabnia łące niespodzianie, / Leżą zwłoki biologa, a dokładniej kilkunastu uczniów XIII LO, którzy w ten sposób zanurzyli się, by nie rzec, niczym zwykły filister - chwasty, a w odmęty, tudzież meandry flory otaczającej pałac w Małkocinie. Jednak zanim oddaliśmy się nader bliskiej kontemplacji przyrody, uczestniczyliśmy w wykładzie, podczas którego wtajemniczono nas w podstawy botaniki. Łacińska nomenklatura z wielkim bólem odczuła nasz nieudolny szturm tak samo, jak rodzime gatunki roślin musiały oddać niemały skrawek siedliska gatunkom inwazyjnym, o których dowiedzieliśmy się nieco więcej. Mimo trudności językowych nie ustępowaliśmy, bo cóż jest piękniejszego, Anagallis arvensis L. czy Kurzyślad polny? Czy melodii poetycznej, subtelnej łaciny - Scorzonera purpurea - nie przyćmi, jakże wymowna nazwa ojczysta – Wężymord stepowy? Odpowiedzi szukaliśmy w terenie, przeczesując odtąd już nie trawy, a okazy z rodziny Wiechlinowatych. Wiedząc, że wraz ze wzrostem nauki, następuje spadek poziomu cukru we krwi a ośrodek głodu odzywa się coraz głośniej, pobiegliśmy na zasłużony obiad z prędkością, której nie powstydziłyby się nasiona niecierpka wystrzeliwane pod wpływem dotknięcia, co stanowi przykład autochorii. Z pewnością ktoś zapyta, czy nie rozbolała nas głowa od nadmiaru pojęć. Może odczuliśmy lekką dezorientację, ale cieszyliśmy się, że nie był to efekt omamów wywołanych przez niewinną roślinkę, z rodziny o, jakże sympatycznej, nazwie, psiankowate, a mianowicie – Bielunia dziędzierzawę. Jedno jest pewne – nie mieliśmy czasu na nudę. Po południu odpoczęliśmy od botaniki, by poznać trochę mniejszy świat, obserwowany przez mędrca szkiełko i oko, a dokładniej przez mikroskop elektronowy. Tak, tak, XXI wiek nie byłby przyjazny dla Barucha Spinozy i jego soczewek, zaś współczesnego człowieka nadal zadziwia swoją precyzją. Nikt z nas nie przypuszczał, że budowany przez tyle lat obraz rzeczywistości zmieni się nie do poznania, bo został przybliżony. Niepokój egzystencjalny ogarnął wszystkich, powierzchnie liści stały się szorstkie, a biedronka, oglądana na ekranie komputera, nie miała... kropek! Czyż nie są to traumatyczne przeżycia? Na szczęście równowagę przywróciła prezentacja o mikroskopii optycznej i elektronowej przeprowadzona przez absolwenta naszego liceum – Macieja Majewskiego. Prowadzący oświecił audytorium oraz zapewnił, że warto obalać schematy, by zobaczyć, dosłownie i w przenośni, więcej. Do grona szanowanych wykładowców dołączyła również Natalia Hasior, która przedstawiła nam rośliny użytkowe. Piątkowe popołudnie dostarczyło kolejnych paradoksów – jemy jagody, czyli banany, a orzech w rzeczywistości nim nie jest. I jak żyć w tak zagmatwanym świecie? Po tylu wrażeniach zasłużyliśmy na odpoczynek.
Mrówko rudawa ufnie przechodząca na drugą stronę ścieżki … - zanim zanuciliśmy przy wtórze gitary i blasku ogniska, śpiewaliśmy tak w myślach na leśnych oraz polnych drogach. Niestety, skuteczniejsze w polowaniu okazały się specjalne siatki oraz sprawne ręce, które, obleczone w jednorazowe rękawiczki, złapały niejednego bezkręgowca. Metoda „na upatrzonego” czy „koszenie” nie zawiodła. Okazów w pudełkach mieliśmy w bród. W bród musieliśmy przeprawić się przez rzekę, bo któż nie poświęciłby się dla wodnej fauny, nawet gdyby kosztowało go sponiewieraniem ubioru, przede wszystkim kaloszy, na których osiądzie brud? Tak, tak, zajęcia wymagały ofiar – musieliśmy przezwyciężyć niekiedy obrzydzenie, a ból związany z usypianiem motyli złagodzić nuceniem kołysanek pod nosem. Złapane okazy mogliśmy obejrzeć pod binokularem – te niepowtarzalne obrazy zostaną w pamięci na długo. Niestety, upodobanie do powiększania musiało zostać zrównoważone poprzez zdrobnienia - w ten oto sposób motyl przeobraził się w motyliczkę, by później wydorośleć i zamienić w, jakże dostojną, motylicę, krzyżując nam znowu plany. Nie ma sprawiedliwości, ale cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – każdy miał pasożyta...., proszę wybaczyć skrót myślowy - omawiał morfologię oraz cykl rozwojowy jednego z nich, chociaż... Jedno jest pewne, parazytologiczne prezentacje podczas pory podwieczorku stanowiły preludium do rozwiązywania zadań olimpijskich. Wieczór upłynął nam przy ognisku i jego blask jedynie powiększył wypieki na twarzy, bo jakżę moglibyśmy nie popaść w konsternację, skoro rano widzieliśmy wiele więcej, a w ciemności ledwie dostrzegaliśmy sąsiadów. Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata? - rzec by się chciało... Na szczęście ci, którzy uważnie słuchali innych po południu, wiedzieli, że nie są sami, bo oprócz kolegów, mają kogoś w sobie. Tak, od soboty, już nikt z nas nie powinien narzekać na samotność.
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny / I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, - nieprzyjemny dźwięk, przypominający o niechybnym końcu lata obudził nas w niedzielny poranek. Jednak na nudę nie mogliśmy narzekać, bo czekało wiele ciekawych, nietuzinkowych, a przede wszystkim wymagających zadań. Podjęliśmy wyzwanie, nie poddaliśmy się w rozwiązywaniu zagadki życia. Kolejny raz mieliśmy okazję do tego, by teorię wykorzystać w praktyce, poznać lepiej mechanizmy genetyki – w niedzielne południe staliśmy się pracownikami laboratorium. Z pomocą wykładowców wykonywaliśmy reakcję łańcuchową polimerazy, w skrócie PCR, polegająca na powielaniu łańcuchów DNA. Ale na wyniki badań będziemy musieli trochę poczekać. Z kolei następnego dnia odkryliśmy nietypowy rodzaj drzew, drzew filogenetycznych. I tu ponownie można by przeżyć rozczarowanie – ani śladu liści... Chwilowa gorycz została zastąpiona cenniejszą satysfakcją – od tej pory tajniki ewolucji oraz pokrewieństwa pomiędzy różnymi gatunkami stały się bardziej zrozumiałe. Zdobytą wiedzę utrwaliliśmy podczas rozwiązywania kolejnej porcji zadań, która zniknęła równie szybko jak nasze porcje obiadu. Nabraliśmy sił nie tylko do zajęć, ale i odrobiny ruchu, będącą najlepszą regeneracją zmęczonych, wrzących od natłoku informacji umysłów. Gra w siatkówkę czy piłkę nożną wychodziła tak dobrze, że musieliśmy poważnie zastanowić się, nim zrozumieliśmy, nie kryjąc rozczarowania, iż tym razem olimpijski laur osiągnie się nie zwinnością ruchów wysportowanego ciała, a sumienną pracą nad książkami. Mimo odejścia od tradycji nie zapomnieliśmy o starożytnych zasadach, dlatego też zachowaliśmy równowagę między wysiłkiem fizycznym i umysłowym, bo, jak wiadomo, mens sana in corpore sano.
Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nie byliśmy w stanie obalić powyższego założenia, skrupulatne obserwacje nie pozwoliły na popełnienie błędu pomiarowego – każdy dzień eksperymentu przeprowadzono zgodnie z planem. Doświadczenie musiało rozpocząć się 13.09.2013 r. a zakończyć – 16.09.2013 r. Na szczęście pozostało nam opracowanie wyników, na które mamy nieco więcej czasu. Mamy nadzieję, że data ukończenia pracy nie pokrywa się z terminarzem najbliższej olimpiady biologicznej, ale stanowi jedynie streszczenie do wieloletniego projektu, który z dnia na dzień będzie ewoluował. Z pewnością nieraz spotkamy się z prowadzącymi wykłady pracownikami Uniwersytetu Szczecińskiego, a marzy nam się nawiązanie kontaktów z innymi uczelniami, nie pomijając możliwości studiowania poza Polską. Na razie są to jedynie plany na przyszłość, ale wiemy już teraz, że zawsze możemy liczyć na pomoc opiekunów naukowych, będącymi inicjatorami wspomnianego doświadczenia, mianowicie Pani Beaty Stępkowskiej – Styś oraz Pani Iwony Szafińskiej. Dziękujemy im nie tylko za wyjazd, ale przede wszystkim za inspirację, by robić - a przez to być kimś więcej.
GALERIA: